Znów idzie nowe. Kolejny raz zabieram się za większą zmianę w życiu, zastanawiając się, jak mogę zmienić swoje podejście do zmian by były one nieco bardziej przyjazne.
Planowanie zmian dotychczas nie było moją mocną stroną. Życiowo długo szukałam swojego miejsca, czy to w świecie edukacji, relacji czy zawodowo. Poszukiwana oznaczały reagowanie na życiowe zdarzenia i obserwację, czy to jest moja droga? Ostatnia spora zmiana – przejście do branży IT – była owocem refleksji po życiowym wstrząsie a nie zaplanowanym procesem zmiany.
Kiedy jednak trzęsienie ziemi minęło, a ja odzyskałam siły, po raz kolejny stanęłam w obliczu konieczności przeprowadzenia pewnych zmian. Tym razem jednak doszłam do wniosku, że mam wystarczająco dużo danych wejściowych by nie tylko określić, czego nie chcę, lecz także określić, czego chcę.
Mój Sturm und Drang Periode w zakresie wyboru życiowej drogi zaczął się w czasach liceum, a jego rozkwit wiązał się z koniecznością wyboru przedmiotów do matury, a dalej – wyboru kierunku studiów. Zainteresowania ciągnęły mnie w stronę politologii czy dziennikarstwa, względnie teologii. Rozmowy z ludźmi i szwendanie się po uczelniach znajomych bardziej kierowało moją uwagę w stronę ekonomii. Psychologia była miłym wypadkiem przy pracy, który dał mi jakieś poczucie celu. Szlachetniejsza część mnie chciała pomagać ludziom, ta bardziej pragmatyczna zauważyła, że jednak towarzyszenie w procesie jest bardzo obciążające, szczególnie w pracy na NFZ – a od tej przez kilka lat trudno by było uciec.
Poszukiwanie własnej drogi zajęło mi sporo czasu. Sporą przeszkodą był towarzyszący mi niepokój wynikający między innymi z przygniatającego ciężaru przekonania, że muszę wiedzieć, czego chcę, a wciąż tego nie wiem. A później, że muszę chwytać się byle czego, jeśli tylko dostaję szansę, ponieważ zbyt wiele czasu poświęciłam na poszukiwania.
W tym procesie na pewno nie pomogła weryfikacja życiowych planów pod wpływem czy to opinii rodziców, czy obserwacji własnych granic. Rodzice wybili mi z głowy pomysł politologii. Dziennikarstwo wybiło się same po kilku latach praktyk, prowadzenia audycji w radiu internetowym i obserwacji, jak dziennikarstwo dopada zjawisko enszytyfikacji, a artykuły stają się coraz częściej clickbaitem a nie rzetelną, rozwijającą treścią. Pisanie książek odłożyłam ad acta, widząc, że z przyczyn ode mnie niezależnych moje pisanie o duchowości raczej się nie przebije, a o innych tematach wtedy pisać nie chciałam.
Tak, te weryfikacje planów pokazywały mi, czego nie chcę w życiu, natomiast kolejne urealnione marzenia nie zbliżały mnie do odpowiedzi na pytanie, czego właściwie chcę? A kolejne ślepe (na tamten moment) zaułki dawały wrażenie, że weszłam w pułapkę wiecznie błędnych decyzji i nigdy nie znajdę swojego miejsca.
Pomysł programowania wracał do mojego życia z pewną regularnością. Po raz pierwszy, gdy myślałam o tym, by w ogóle na studia nie iść, tylko pójść do pracy i nauczyć się programowania. Wtedy na drodze stanęli rodzice, których pomysł braku wykształcenia wyższego (a nawet samego opóźnienia jego zdobycia) nie za bardzo ucieszył.
Kolejne podejście zaliczyłam w trakcie urlopu dziekańskiego po 3 roku studiów, kiedy postanowiłam po raz drugi podjąć rękawicę. W efekcie zdałam rozszerzoną maturę z matematyki i fizyki. Podjęłam również próbę zdania informatyki. Wyniki nie były najgorsze – przekroczone 50%, poza informatyką, która nie poszła mi ani trochę. Od kiepskiego wyniku bardziej bolała reprymenda nauczycielki z informatyki, która nie omieszkała stwierdzić, iż tym podejściem zmarnowałam czas nauczycieli siedzących dla mnie jedynej w komisji egzaminacyjnej.
Ten epizod nosił w sobie najwięcej dramatyzmu. Inne nie zapisały się już w mojej pamięci tak znacząco. Ot, miałam kilka podejść do szkoły policealnej, gdzie próbowałam zostać technikiem informatykiem. W międzyczasie kilka epizodów, gdzie zaczynałam mierzyć się z PHP czy JavaScriptem, ale problemy z debugowaniem trudniejszych kawałków kodu wygrywały. Były i ciekawsze rzeczy po drodze, jak szermierka i perspektywa bycia instruktorem, a potem trenerem. Było pisanie książek, dziennikarstwo, nadzieja na copywriting i refleksja, że pisanie na akord zabija przyjemność z pisania.
A potem przyszedł moment, gdy – decydując się na drogę terapeuty uzależnień – nie byłam w stanie już dalej pracować tam, gdzie pracowałam i dalej walić głową w mur. Kto pracował na NFZ ten wie, o czym mówię. Do zmiany przekonały mnie nie tylko trudności, by wykroić między pacjentami czas na wycieczkę do WC (o jedzeniu obiadów nie wspominając), lecz także smutna refleksja dotycząca rozjazdu między wymaganiami wobec mnie jako terapeuty a wsparciem udzielanym, bym mogła tym wymaganiom sprostać.
W stanie chaosu i paniki, szukając czegoś, co jeszcze mnie zawodowo interesuje, pojawiłam się w IT. Po drodze zaliczyłam kilka życiowych trzęsień ziemi. Dopiero ostatnie tygodnie przynoszą jakąś życiową stabilizację, chęć i gotowość podjęcia pewnych decyzji. Emocje opadły, niepokój w jakimś stopniu przepracowałam, a z namiętności pozostały dwie refleksje.
Pierwsza – poszukiwania życiowej drogi są ciekawe i wielu rzeczy nie żałuję. Różnorodność doświadczeń mnie ukształtowała i pokazała mi, kim mogę być, kim jestem, co w sobie lubię a nad czym chcę popracować.
Druga – Programowanie to moja bajka. Na tyle, że mogę przejść przez okresy zwątpienia, gorszej koniunktury, a także nazywać i pracować nad własnymi słabościami.
Trzy lata, które spędziłam w IT, upłynęły pod znakiem chaosu. Z jednej strony dość szybko znalazłam pracę. Po drodze sporo się nauczyłam, a z pomocą ChataGPT mogę rozpracować pewne rzeczy szybciej. Pojawiałam się na meetupach i na branżowych konferencjach. Z drugiej strony, dotknęła mnie fala zwolnień, ponownie musiałam zaprzyjaźnić się z pracą freelancera, a podsumowanie tego czasu pokazało mi, że w dalszym rozwoju blokował mnie brak zrozumienia, w jaki sposób uczyć się programowania, oraz brak pomysłu i wiedzy o tym, jak budować zawodowy rozwój.
Mimo wielu kryzysowych momentów wciąż tu jestem i podejmuję kroki, by uporządkować swój rozwój oraz określić, dokąd chcę iść.
Chwilami zastanawiam się, czy nie jest to powrót do pasji z lat szkoły podstawowej i gimnazjum – pasji do rozwiązywania problemów matematycznych. Pasji, która po drodze zaginęła. Czy to pod wpływem moich własnych chęci pójścia w innym kierunku? Może pod wpływem społecznego postrzegania kobiet jako tej płci, której raczej daleko do tematów technicznych? A może w obliczu rodzinnych zawirowań zabrakło wsparcia, by moja energia zamiast na przetrwanie, znieczulanie się i próbę udowodnienia własnej wartości szła na systematyczną pracę nad matematyką, fizyką, działanie z kodem?
Zadaję sobie czasem pytanie, co by było, gdybym wcześniej odkryła, jak bardzo lubię matematyczne spojrzenie na świat? Co by było, gdybym wcześniej postawiła na swoim, zamiast iść za tym, co mówią inni? Jak wielu problemów mogłabym uniknąć… Trudno mi jest dopuścić do świadomości, że wtedy mierzyłabym się i tak z innymi problemami.
Mimo to częściej skupiam się na tym, że na zmianę (prawie) nigdy nie jest za późno. Że jestem w na tyle uprzywilejowanej sytuacji, że mogłam poszukiwać siebie i mogłam siebie znaleźć w stopniu wystarczającym do tego, by gdzieś osiąść na stałe.
Trzy lata to dużo i jednocześnie mało.
Na tyle dużo, by trochę lepiej zrozumieć branżę IT, by przetestować się w różnych zadaniach, zobaczyć, co lubię a czego wolę nie dotykać. By zdobyć pewne doświadczenie, by móc pochwalić się jakimiś projektami. By znaleźć swój sposób na naukę, na rozwój, poznać ciekawych ludzi i zacząć lepiej definiować zawodowe cele. By wiedzieć, po czym rozpoznać zbliżające się wypalenie zawodowe i nauczyć się, jak o siebie dbać.
Z kolei to na tyle mało, by jeszcze wielu rzeczy nie wiedzieć. By wciąż mieć entuzjazm, chęć działania, spontaniczność, które chce się dalej pielęgnować. Na tyle mało, by móc wciąż odejść bez żalu, jeśli to nie jest to…
…albo zostać, trzymając się ciężkiej pracy i nadziei, że to, co poplątane, jednak niebawem się rozplącze, a ja będę mogła powiedzieć sobie, że znalazłam swoje miejsce na ziemi.